Kultowa Ganja Babcia od dwóch tygodni przebywa w Polsce. Ta sędziwa kobieta ma niespożytą energię i już czwartą dekadę czynnie walczy o legalizację marihuany. Udało nam się z nią porozmawiać w trakcie konferencji „Konopie w teorii i praktyce” we Wrocławiu, gdzie opowiadała o początkach swojej walki.
Jestem pod wrażeniem pani wystąpienia – ma pani mnóstwo charyzmy i wręcz się ją czuło, gdy stała pani na scenie. To bardzo nietypowe w pani wieku. Jest pani silną kobietą?
Zgadza się. Moją rolą jest mobilizowanie naszych sił, bo z protestami i maszerowaniem nie radzę już sobie tak dobrze – jestem na to za stara, moje nogi nie dają rady. Dlatego organizuję eventy.
Teraz, kiedy wrócę do USA zamierzam zmobilizować organizacje konopne i wziąć z nimi udział w paradzie LGBT (od 10-ciu lat biorę w niej udział). Chciałabym abyśmy się nawzajem solidarnie wspierali w naszych akcjach. Aktywiści z LGBT to mała grupa, ale dobrze zorganizowana i dobrze finansowana.
Ta parada to ważne dla mnie wydarzenie. Chcę żeby aktywiści konopni byli na niej widoczni. Dlatego przygotowałam już teraz flagi, transparenty, etc. – po to by nas na niej dostrzeżono.
Ruchy konopne w USA pomaszerują razem ze środowiskami LGBT?
Tak, walczymy bowiem o te same idee – i im i nam chodzi o wolność, o nasze prawa. Nie trzeba być gejem żeby maszerować w takiej paradzie, tak samo jak nie trzeba palić marihuany by się opowiadać za jej legalizacją – chodzi o słuszną ideę. Trzeba umieć walczyć o wolność innych nawet jeżeli dana sprawa bezpośrednio nas nie dotyczy.
Walka o idee – czy to jest właśnie to, co panią „nakręca”?
Tak. Myślę, że jako ludzie mamy prawo do robienia prywatnie tego, co chcemy, jeśli nie szkodzimy tym drugiemu człowiekowi: to co robię w moim domu, w sypialni, czy innym pomieszczeniu powinno być wyłącznie moją sprawą.
Podczas wystąpienia mówiła pani dużo o walce o medyczną marihuanę już w latach 80. To były zupełnie inne czasy, dużo trudniejsze dla tego rodzaju aktywizmu. Obecnie akceptacja społeczna dla konopi jest dużo większa.
Zgadza się. Lata 80. to realia, które dużo lepiej znam. To wszystko co obecnie dzieje się wokół medycznej marihuany jest jeszcze mocno nowe. Dopiero od mniej więcej dekady nastąpił progres w tym jak ludzie myślą o gandzi – i to jest efekt pracy aktywistów: im więcej ludziom mówisz o marihuanie, nawet jeśli nie chcą tego słuchać, to powoli do nich to dociera.
Lubię to obrazować na przykładzie: w Ameryce w latach 60. jeśli było się muzykiem,nagrało się utwór i chciało się by był on grany w rozgłośniach radiowych trzeba było „zdobyć sobie przychylność” ludzi puszczających muzykę w stacjach (pieniędzmi, albo narkotykami). I wtedy twoją piosenkę grano w radio. Czasem utwory te były tak złe… ale gdy miało się wystarczającą ilość pieniędzy miało się pewność, że je zagrają po raz kolejny i kolejny. Aż w końcu publiczność uzna: „Hej! Ten kawałek nie jest taki zły!”.
Podobnie jest z marihuaną: my też jesteśmy swoistym „brzęczeniem”, nuconą w kółko melodią, która w końcu ludziom wpadnie w ucho. Musimy cały czas mówić o gandzi, żeby usunąć z niej stygmat, bo dużo ludzi stawia na tej samej szali marihuanę i heroinę.
Czy czuje pani, że obecnie w USA następują głębokie zmiany w temacie marihuany? W niektórych stanach wywalczono już bardzo wiele.
Tak, to prawda. Ale wciąż dzieją się rzeczy niedobre, np. przeprowadzane są naloty na wyspecjalizowane punkty [ang.: dispensaries] sprzedające zioło. Miejsca te są legalne – pomimo tego urządza się na nie obławy.
Wspomniała pani, podczas swego wystąpienia, że miejsca, w których sprzedaje się zioło wyglądają jak więzienia…
To prawda. W Nowym Yorku kiedy wchodzisz do takiego miejsca od razu zatrzaskują się za tobą drzwi, potem idzie się przez następne drzwi i te drzwi też się zatrzaskują. Pytam się w takim razie co to ma znaczyć – te miejsca miały być czymś w rodzaju aptek… Nikomu to się nie podoba, nie o takie rozwiązania walczyliśmy.
Ale wiem, że wywalczenie pełnej legalizacji wymaga wiele czasu, wysiłku i pieniędzy.
Dlaczego pieniądze są takie ważne?
Wymaga ich lobbowanie wśród polityków. Poza tym bycie aktywistą jest kosztowne – samo przemieszczanie się, jeżdżenie do różnych miejsc – to wszystko sporo kosztuje. Pieniądze muszą skądś płynąć. Nikt mi nie płaci za moją pro-legalizacyjną działalność. Zresztą nawet by mi to do głowy nie przyszło. Co więcej, z własnej kieszeni nie byłoby mnie stać na robienie wszystkiego, co robię społecznie. Dlatego musimy opierać się na datkach.
Pewnego roku byłam w Polsce [Babcia Gandzia już od kilku lat bierze udział w różnych konopnych eventach w naszym kraju – dop. red.]. Po powrocie, gdy w Nowym Jorku pojechałam do mojego mieszkania poinformowano mnie, że czeka na mnie koperta od nieznanego adresata: było w niej 5 000 $ gotówką i kartka z napisem: „To na walkę toczoną w Polsce”. Gdybym nie była w porządku wzięłabym tę forsę dla siebie i poszłabym na zakupy do Tiffaniego. Ale nie jestem tego rodzaju osobą. Nie zrobiłabym czegoś takiego… bo wolę Chanel od Tiffaniego (dodaje ze śmiechem).
Pani matka też brała udział w kampanii na rzecz marihuany – miała już wtedy ponad 100 lat…
Tak. Dokładnie miała wtedy 101 lat. I zrobiła to pomimo że nigdy w swoim życiu nie paliła, ani zioła, ani papierosów. Nie piła też alkoholu.
Dlaczego więc się zaangażowała?
Z powodu mnie. Wiedziała, że marihuana mi pomogła, naprawdę wierzyła w to, że marihuana mnie uratowała.
Co trzeba w sobie mieć, żeby chcieć pomagać innym ludziom, działać jako aktywista?
Nie wiem. Mój ojciec był aktywistą w trakcie II WŚ – pomagał ludziom z Polski wydostać się z kraju i przedostać się do USA. Nasz dom wtedy przez cały czas był pełen ludzi – przybyszów z Polski. Moja matka na całej linii wspierała mojego ojca. Zawsze powtarzała, że trzeba się dzielić, trzeba pomagać, bo pewnego dnia samemu można potrzebować pomocy innych ludzi. Im więcej dajesz z siebie innym, tym więcej otrzymujesz.
Aktywizm to u pani taka rodzinna tradycja?
Tak.
Czy podoba się pani pani ksywa – Ganja Babcia?
Śmieję się z niej. Uważam, że jest super.
Jaka była pani reakcja, gdy po raz pierwszy tak panią nazwano? Wydało się to pani dziwne?
Chętnie na ten przydomek przystałam. Zobaczyłam w nim okazję – kiedy pojawia się okazja staram się ją wykorzystać: ksywa „Ganja Babcia” była swoistą deklaracją, oświadczeniem. Ale dopowiem, że nazwano tak mnie i Afroamerykankę, którą broniłam przed sądem – obydwie zostałyśmy Ganja Babciami [Arlene Williams w latach 80. stanęła przed sądem w obronie nieznanej jej kobiety, która próbowała na ulicy kupić marihuanę pomagającą jej w chorobie]. Ona była czarna, ja biała, przedstawiano nas jak pary przyjaciół z kreskówek. Ona umarła kilka miesięcy później. I jej i moja rodzina powiedziały mi, że nie powinnam rezygnować ze swego przydomku i że powinnam kontynuować swą działalność aktywistki.
Czy była pani aktywistką zanim zaangażowała się w działalność na rzecz legalizacji marihuany?
Tak. Przez 10 lat pracowałam z ludźmi chorymi na AIDS. Pomagałam też ludziom chorym psychicznie… w moim życiu zawsze miała miejsce jakaś tego typu działalność. Zawsze byli to ludzie słabsi, ci którzy z jakiegoś powodu w życiu mają się gorzej.
Jest pani już w bardzo sędziwym wieku, czy kiedykolwiek pani przestanie działać na rzecz innych?
Mam nadzieję, że nie. Aktywizm jest właśnie tym co mnie napędza, daje mi energię.
Manuel Langer
napisz do autora: manuellanger@cannabisnews.pl