Ta konferencja udowodniła mi, jak daleko jesteśmy od uchwalenia sensownego prawa narkotykowego
Dreptanie w miejscu. Dużo frustracji ludzi, którzy oddali kawał życia żeby coś zmienić. Sporo fajnych, innowacyjnych projektów, które mogłyby unowocześnić podejście społeczeństw do narkotyków. I wszystkie zagrożone tym, że zwykły kaprys polityka/urzędnika może je bardzo szybko pogrzebać.
„Porozmawiajmy o tym co należy zrobić…”
Urban Drug Policies Conference to jedno z najważniejszych wydarzeń poświęconych miejskim politykom narkotykowym. W tym roku odbywało się w Warszawie, w dniach 17-19 lutego. Byli tam wszyscy, którzy mają coś do powiedzenia w tym temacie w Polsce, począwszy od Polska Sieć Polityki Narkotykowej (główny organizator), poprzez Wolne Konopie aż na Monarze skończywszy. Poza tym goście z zagranicy: ludzie stojący za pionierskimi klubami w których się legalnie pali gandzię w Katalonii, aktywiści z brytyjskiego Release (wybijający się mocno nowoczesnym spojrzeniem na dragi i fajnym sposobem mówienia o nich) oraz cała rzesza innych organizacji.
Ale to nie była „nasza” impreza. Tutaj pierwsze skrzypce grali ci, którzy mają władzę w miastach. O randze wydarzenia niech świadczy to, że wśród mówców znalazła się prezydent Warszawy, Hanna Gronkiewicz-Waltz i rzecznik praw obywatelskich, Adam Bodnar. Oprócz nich było wielu innych samorządowców, przedstawicieli policji, więziennictwa, służb medycznych. Wszystko to zdawało się mówić: „Problem narkotyków nie jest dla nas marginalny. Mamy wiele dobrej woli. Interesujemy się nim, to ważne”. Nic tylko się cieszyć, no nie?
Niemiłe impresje
Tylko dlaczego podczas całej 3-dniowej konferencji miałem uporczywe wrażenie dreptania w miejscu? Dlaczego aktywiści nie wychodzili z paneli dyskusyjnych zadowoleni? Dlaczego na warsztatach mówili o swoich walkach z frustracją? Podczas jednego z takich posiedzeń uderzyło mnie poczucie, że niektórzy działacze kompletnie nie mieli wiary w to, że w polityce narkotykowej w najbliższych latach naprawdę uda się coś zmienić na lepsze. Zdawali się wierzyć już jedynie w „pracę u podstaw” – w to, że codziennie ciężko harując zmienią zdanie kolejnych pojedynczych osób (od czasu do czasu będą to nawet jacyś urzędnicy, policjanci, czy lekarze).
Wszystko po staremu?
Pamiętacie jak postrzegano użytkowników narkotyków, jak byliśmy traktowani w społeczeństwie 5, 10, 20 lat temu? W tym czasie już co najmniej kilka razy ogłaszano fiasko karania za dragi, głoszono potrzebę nowego spojrzenia. Kilka państw rzeczywiście spróbowało podejść inaczej. Marihuana w ostatnich latach zyskała sobie całkiem sporą przychylność mediów masowych. Innymi słowy: dużo się działo.
Dla większości urzędników i pracowników służb nic się jednak nie zmieniło. Ci ludzie wierzą w te same stereotypy, te same uprzedzenia, w które wierzono w czasach, gdy w Polsce królowała domowej roboty heroina.
Pomysłów i doświadczeń z całego świata jakie przedstawiono na zmienienie polityki narkotykowej w miastach było sporo. Wiele wskazuje też na to, że często samorządom nie brakuje pieniędzy na tego typu działalność, tyle, że zamiast działać efektywnie są one marnotrawione. A przede wszystkim urzędnikom/politykom/funkcjonariuszom często brakuje po prostu dobrej woli i świadomości wagi problemu.
Historia bez happy-endu
Jednym z najciekawszych projektów jaki przedstawiono były społeczne kluby konopne w Katalonii. Można w nich legalnie palić trawę. Mają one charakter niekomercyjny i nie są nastawione na to, by generować zysk. Ich członkowie sami hodują rośliny na potrzeby wszystkich zrzeszonych w nim osób. Swoją obecną formę katalońskie kluby konopne przyjęły w 2001 roku, kiedy powstał Barceloński Klub Degustatorów Konopi. Członkiem zostać mogły tylko osoby, które już wcześniej paliły trawę, nowe dopuszczano jedynie pod warunkiem, że marihuanę spożywać będą w celach terapeutycznych (musieli oni przedstawiać odpowiednie zaświadczenia lekarskie o chorobie). Konsumpcja, miała odbywać się tylko na miejscu. Ten model się przyjął i zaczęło tego typu klubów powstawać coraz więcej. W 2009 roku było ich w Katalonii 14. Udało się to pomimo chronicznego nękania klubowiczów przez policję, stawianych aktywistom zarzutów i konfiskat upraw. A to dzięki lukom w ówczesnym prawie i życzliwemu podejściu organów sądownictwa, które zwykle uniewinniały oskarżonych, co wpływało na kontynuację działalności klubów, a dodatkowo przynosiło im rozgłos i popularność.
Z czasem jednak dość zamknięte na nowe osoby kluby zaczęły być bardziej otwarte, aż doszło do tego, że ich pracownicy na ulicach Barcelony próbowali „łowić” nowych potencjalnych klubowiczów pośród turystów. Efekt? Od 2010 r. ich liczba zaczęła lawinowo rosnąć. W połowie 2014 roku w całej Katalonii było ich już 400, nierzadko liczyły one po kilka tysięcy członków.
W lecie 2013 roku ich rosnąca popularność sprawiła, że zaczęły się nimi bardziej interesować hiszpańskie służby i politycy. Prokuratura wydała im wojnę. Rozpoczęły się akcje policji i procesy wymierzone w kluby i użytkowników. W lipcu 2014 r. zaostrzono prawo narkotykowe w całej Hiszpanii. W sierpniu w samej tylko Barcelonie polecono zamknąć 50 lokali (czyli ówcześnie co czwarty), 258 klubów oskarżono o nielegalne rozprowadzanie narkotyków pod przykrywką.
Część takich miejsc działa nadal. Niemniej poddano je surowym regulacjom. Zaostrzono przepisy tak, aby ich członkami nie mogli stawać się turyści (15-dniowy okres oczekiwania na przyjęcie do klubu po złożeniu aplikacji). Ograniczono godziny ich otwarcia, określono minimalną odległość od budynków użyteczności publicznej w rodzaju szkół i placówek zdrowia. Zakazano używania w nich innych narkotyków, w tym alkoholu, z wyjątkiem papierosów (jakkolwiek ograniczono możliwość ich sprzedaży).
Zawsze to samo
Społeczne kluby konopne w Katalonii to chyba najbardziej wyrazisty przypadek przedstawiony na konferencji. Zrobiono coś fajnego, stworzono przyjazną dla użytkowników narkotyków przestrzeń, która po pewnym czasie zaczęła jednak władzom przeszkadzać. Ignorancja, niekonsekwencja, ciągłe faworyzowanie lub powracanie do rozwiązań opierających się na karaniu – to motywy, które powracały w wystąpieniach panelistów z innych krajów.
Czy jednak powinniśmy się temu dziwić? Podczas konferencji dało się wyczuć wyraźną różnicę pomiędzy tym „co” (i „jak”) mówią aktywiści z organizacji pozarządowych, a opiniami głoszonymi przez przedstawicieli miast i instytucji państwowych. Przepaść między tymi dwoma grupami wynika może z tego, że ci pierwsi świat narkotyków poznawali zazwyczaj poprzez swe własne doświadczenia. Ci drudzy natomiast od zawsze patrzą na narkotyki od zewnątrz – jako na problem, który trzeba rozwiązać. Bo ćpanie jest złe, czarno-białe.
„Poczytaj mi tato”
Najbardziej bijącym po oczach dowodem na to były broszury, jakie można było sobie wziąć przed główną salą konferencyjną. Książeczki wydane przez polskie państwowe instytucje zawierały nie tylko treści zdradzające przestarzały sposób myślenia o dragach: gros informacji tam podanych to po prostu obrzydliwe manipulacje, pachnące najgorszym czarnym, antynarkotykowym PR-em.
Wszystkich pod tym względem na głowę pobiło Krajowe Biuro do Spraw Przeciwdziałania Narkomanii i jej broszura „Szkoła i rodzice wobec zagrożeń substancjami psychoaktywnymi. Program warsztatów dla rodziców”. Człowiek, który poznałby narkotyki tylko z czegoś takiego bałby się ich, nienawidził i absolutnie nie był w stanie pojąć dlaczego ludzie mogą chcieć je brać.
Całość jest utrzymana na poziomie tego fragmentu o Mary Jane: „Przyjmuje się, że długotrwałe używanie THC może spowodować uzależnienie psychiczne i inne zmiany sfery psychicznej: zanik zainteresowań, motywacji i ambicji, spadek energii życiowej, apatię, niezdolność do dłuższego skupienia uwagi i jej koncentracji, zaburzenia pamięci, upośledzenie zdolności do rozwiązywania problemów, problemy w komunikowaniu się z innymi, czasem powikłania psychotyczne” – i tak się straszy przez 20 stron. I jak tu rzeczowo rozmawiać i zmieniać polityki miejskie, skoro instytucje państwowe z jednej strony niby przychylnie nastawiają ucha, z drugiej walą prosto między oczy czymś takim?
Rafał Chmielnicki