Kiedy większości z nas nie było jeszcze na świecie Amerykanie mogli już zaczytywać się w papierowym magazynie, o jakim w Polsce nawet dzisiaj nie możemy pomarzyć. „High Times” jest wydawane co miesiąc w kraju „Wujka Sama” od ponad 40-stu lat i jest prawie w całości poświęcone marihuanie.
„W ojczyźnie burgerów, Coca-Coli i wirusa HIV”
To miał być żart. Pismo poświęcone w całości narkotykom? Kto to kupi? Niejaki Tom Forçade, Amerykanin mający zdecydowanie zbyt dużo forsy (a przy okazji kontrkulturowy aktywista i dziennikarz), postanowił w 1974 r. zrobić sobie jaja z „Playboya” i wypuścił na rynek czytelniczy jego parodię. Pierwszy numer „High Times” miał być zarazem ostatnim, nikt szczególnie nie wierzył w jego sukces. Czasopismo do złudzenia przypominało uwielbiany wtedy magazyn erotyczny Hugha Heffnera. Czyli było przeznaczone dla czytelnika, który nie lubi czytać. Mieniło się od kolorowych, stylowych zdjęć, którzy młodzi Amerykanie wyrywali lub grzecznie wycinali i obwieszali nimi drzwi swoich pokoi. Tyle, że zamiast roznegliżowanych kobiet w mniej lub bardziej sugestywnych pozach w „High Times” były zdjęcia, których głównym bohaterem zawsze były narkotyki.
W latach 70. i 80. dla amerykańskiej młodzieży numer „High Times” walający się gdzieś w kącie był jedną z tych rzeczy, która wskazywała na ich, choćby luźny, związek z kontrkulturą, z jaraniem, wciąganiem, czy dawaniem po kablach. Magazyn choć teraz kojarzy się praktycznie wyłącznie z marihuaną u swych początków był pismem o wszystkich dragach i nierzadko któryś z „białych jadów” (zwłaszcza Coco) grał w nim pierwsze szczypce. „Zielona” rewolucja przyszła dopiero potem, wraz że świetnym dziennikarzem Stevem Hagerem i hip-hopowym szałem.
Ale wróćmy jeszcze na chwilę do początku. Pierwszy numer rozszedł się w ogromnym nakładzie 500 000 egzemplarzy. Forçade, który już wcześniej próbował uruchomić kilka undergroundowych tytułów (za każdym razem kończyło się to klapą) był totalnie zaskoczony i rozentuzjazmowany. Oczywiście wypuścił kolejny numer, który rozszedł się równie dobrze. A potem kolejny i kolejny i kolejny…
Przemytnik-aktywista
Trzeba naprawdę dużej forsy, by być w ogóle w stanie wypuścić na rynek 500 000 egzemplarzy nowego magazynu. Powstaje pytanie skąd Forçade ją miał. Z dragów oczywiście! „High Times” było u swych początków pismem kontrkulturowym, obrazoburczym, „niegrzecznym”. Nie stał więc za nim „poważny kapitał” smutnych ludzi w drogich garniturach, mówiących o biznes-planach. Środki na wydawanie magazynu brały się z przemytniczych eskapad, które przeprowadzał Forçade. I być może „High Times” nigdy nie ujrzałby światła dziennego, gdyby pewnej nocy w latach 70. policja jednak dorwała go, gdy uciekał samochodem przed „łapanką” wioząc ze sobą milion dolarów w gotówce i… 9 ton marihuany.
W 1978 r. Forçade strzelił sobie w głowę, mając zaledwie 33 lata. Rok wcześniej „High Times” swoją popularnością dorównał magazynowi „Rolling Stone”. Członkowie zespołu redakcyjnego na cześć swojego założyciela wypalili po skręcie na dachu jednej z wież World Trade Center. Do gandzi domieszali prochy Forçade’a. To pewnie mit, ale dobrze oddaje klimat panujący w redakcji w tamtych czasach.
„Wolę obrazki!”
Co można było wtedy znaleźć w „High Times”? Przede wszystkim masę zdjęć, a potem jeszcze więcej zdjęć. Gdy już się przez to człowiek przebił trafiał na wywiady z gwiazdami (od Micka Jaggera z The Rolling Stones i Boba Marleya począwszy, a na Marylin Mansonie i Snoop Doggu skończywszy), na różnego rodzaju praktyczne porady dla użytkowników narkotyków, pasjonujące opowieści o przemytnikach, nieco polityki i całkiem sporo lifestylowo-kulturowej wkładki o filmach i muzyce, niekoniecznie mającej cokolwiek wspólnego z narkotykami (na jednej z okładek z lat 80. jest Arnold Schwarzenegger z wielgachnym mieczem, w roli Conana Barbarzyńcy. Podpis sugeruje, że w środku magazynu zdradzone zostało co nieco z fabuły filmu…). Gdy już przeciętny czytelnik zapoznał się z najciekawszymi treściami pozostawały mu jeszcze tylko ambitne nudy w rodzaju pisanych często na haju tekstów Charlesa Bukowskiego, Williama S. Burroughsa, czy Huntera S. Thompsona.
Idzie nowe
To, co możemy dziś znaleźć w magazynie rzekomo zbytnio się nie zmieniło. Tyle, że zmienił się świat dookoła „High Times”. Wraz ze Stevem Hegerem jako naczelnym (końcówka lat 80.) czasopismo przestało zajmować się twardymi narkotykami w rodzaju heroiny i kokainy i skupiło się na marihuanie. Zbiegło się to mniej więcej w czasie z popularyzacją kultury hip-hopowej w Stanach. To nie były jeszcze czasy Eminema, ale już wtedy przeciętny palacz trawy nie za bardzo był kojarzony z długowłosym kolesiem w podartych jeansach, słuchającym psychodelicznego rocka, a coraz bardziej z ziomem w bejsbolówce, koszykarskiej bluzie i opadających spodniach.
Misja
Tak jak kiedyś misją magazynu była walka z restrykcyjnym wobec większości narkotyków prawem, tak od końca lat 80. pismo skupiło się na walce o legalizację zioła. Ponieważ pismo ze względu na swą zawartość i misję było czystą jazdą po bandzie przeżyło niezliczoną ilość „miłych” wizyt przedstawicieli różnych służb. Zdarzało się także, że jego dziennikarze mieli kłopoty z prawem niezwiązane bezpośrednio z ich zatrudnieniem w redakcji – np. okazywało się, że zarabiali nie tylko piórem, ale trudnili się także przemytem, czy dilowaniem. Niezbyt mądre, gdy jest się „na świeczniku”, ale czy tacy „szaleńcy” nie są fajniejsi od do bólu rozsądnych osób?
Pułapki sukcesu i pożegnanie z „undergroundem”
W ostatniej dekadzie zmienił się zupełnie klimat wokół pisma. Oczywiście za sprawą fali legalizacji medycznej, a czasem też rekreacyjnej marihuany w kolejnych Stanach. Niby to pozytywne dla magazynu, walka o legalizację jest przecież jego podstawową misją. Tyle, że z czasopisma, które pomimo lat komercyjnego sukcesu było mimo wszystko jeszcze trochę kontrkulturowe „High Times” przeistoczył się w coś, co coraz bardziej przypomina zwykłe mainstreamowe magazyny, jeśli nie brać pod uwagę samej tematyki.
W USA obecnie coraz większa ilość speców od marketingu i brandingu zaczyna postrzegać branżę konopną jako wschodzący, ważny rynek, na którym już za niedługo będzie można zarobić kupę forsy, zupełnie w zgodzie z prawem i bez jakiegokolwiek kontrkulturowego wydźwięku. Właściciele „High Times” już teraz mają ambitne plany jak wykorzystać znaną markę magazynu do otwarcia nie tylko sieci klubów konopnych, ale nawet hotelu i kasyna, które byłyby jakoś powiązane z gandzią (choćby tylko wizerunkowo). Ciekawe jak do tych planów byłby nastawiony Forçade, który 40 lat wcześniej wypuścił magazyn, będący w tamtych czasach środkowym palcem pokazanym całemu poprawnemu i przyzwoitemu światu…
Manuel Langer
Napisz do autora: manuellanger@cannabisnews.pl